Kiedyś pewien profesor w telewizji wyjaśnił, że inflacja to często skutek uboczny tego, że dzieje się dobrze. Bo jeśli pojawia się optymizm, nawet niewielka podwyżka wynagrodzenia, dobry nastrój – wydajemy więcej. A jeśli więcej wydaje, dajmy na to, 20 mln konsumentów, wyraźnie rośnie popyt, a wraz z nim ceny.
Problem w tym, że w ostatnich dwóch latach, na dobrą sprawę dobrze się nie działo. Pandemia niespodziewanie stała się surowym testem zderzeniowym dla wielu firm. Głównie tych, które działają w branżach poturbowanych przez obostrzenia. Część nie wytrzymała przeciążenia i skończyła na bankructwie. Próżno więc szukać cenotwórczego optymizmu? Otóż nie!
CZYTAJ TAKŻE: Cenowy stan przedzawałowy. Inflacja w Polsce osiągnęła dawno niewidziany wynik
Kiedy w maju br. po kilku miesiącach, rząd zaczął łagodzić obostrzenia, dało się odczuć powiew świeżego powietrza. Nic to, że restauracje czynne były tylko w ogródkach. Zimno? Trudno – nic tak nie smakuje jak lunch czy piwo w ogródku restauracyjnym po miesiącach dostaw jedzenia na telefon i to w ścisłym reżimie sanitarnym. Nie wahaliśmy się zapłacić więcej niż rok wcześniej. Wiadomo – ulubiona knajpa musi przecież odbić sobie miesiące zamknięcia. To zrozumiałe. Do tego dochodziły roznoszone pocztą pantoflową prognozy typu „zaraz nas zamkną”. A skoro tak, to korzystajmy!
Nic tak nie kusi jak plaża we Władysławowie, kiedy jeszcze kilka tygodni temu wróżono, że wakacje będą pod kluczem. Tłumy wyległy na bałtycką riwierę i nawet paragony grozy nie były w stanie powstrzymać chętnych na świeżą rybkę prosto z kutra.
Zakupy? Owszem! Jeszcze rok temu wydawało nam się, że przez pandemię stracimy pracę. Nic z tego. Nie trzeba sobie jednak niczego odmawiać. Praca dalej jest, a nawet (być może) przytrafiła się podwyżka, bo przecież wszystko drożeje. Jeszcze we wrześniu cieszyły najniższe możliwe raty kredytów, bowiem RPP nie kwapiła się do podniesienia stóp. Stać mnie jednak na wymarzonego smartwatcha dla córki, mogę odświeżyć garderobę, a może nawet zmienię samochód? Odkładać na lokacie? Po co? Z takim oprocentowaniem? Takich optymistycznych wizji przecież nie brakowało. Tymczasem u progu pandemii, wszyscy straszyli niemal postnuklearną wizją, w której nie będzie nawet papieru toaletowego. Strachy na lachy.
Ostatnie kilkanaście miesięcy sprawiło, że nie tylko w odczytach makroekonomicznych, ale również naszych emocjach, znaleźliśmy się na rollercosterze. Wektory rozkładu sił co chwilę się zmieniały. Dziś obserwujemy skutki uboczne tego szaleństwa. Szaleństwa, które przyszło nagle i nikt go sobie nie życzył. W obecnych warunkach, w których zdaniem wielu ekspertów podwyżka stóp procentowych przyszła zdecydowanie za późno, rynki surowców szaleją, paliwo i energia drożeją trudno o zmianę trendu. Czy inflacja jest trudna do zatrzymania? I owszem.
Ostatnio byłem świadkiem sceny w sklepiku osiedlowym. Emerytka w wieku siedemdziesięciu kilku lat pytała o kostkę masła:
Ekspedientka: 7,99 za kostkę
Emerytka: Prawie osiem złotych? Ktoś tu oszalał?
Ekspedientka: Proszę pani, może pani nie brać. Za tydzień będzie pewnie po 8,50!
Emerytka: To cztery kostki proszę.
Ta krótka scenka pokazuje, jak szybko godzimy się na zmiany cen. Co więcej, my je akceptujemy. A nawet w znacznym stopniu sami je napędzamy. Skoro starsza pani mimo początkowego oporu, kupiła drogie masło i to nawet więcej niż planowała, nic nie stoi na przeszkodzie, by ceny dalej windować. Gdyby poprosiła o tańszą margarynę, a wraz z nią podobną decyzję podjęłoby kilka milionów konsumentów, przestrzeni do aż takich podwyżek pewnie by nie było. Ta scenka, której byłem świadkiem, powiedziała mi o inflacji więcej niż dziesiątki komentarzy ekonomistów.
Zapewne wtedy, gdy w podobnym dialogu jak wyżej, klientka powie: nie, to dziękuję! Tak rozgrzaną inflację może schłodzić jedynie świadome ograniczenie konsumpcji. Nic nie dzieje się od razu. A to oznacza, że powinniśmy mocno zapiąć pasy, albo przynajmniej zacząć pasa zaciskać.