Jeszcze niedawno głośno mówiło się o tym, że rynek pracownika w dobie pandemii to mrzonka. Że pracodawcy na długo odetchną od presji płacowej i każdy będzie bał się o to, by pracę utrzymać, nawet za mniej pieniędzy.
Niewidzialna ręka rynku, niczym maszyna losująca w totolotku namieszała, zanim nastąpiło zdjęcie blokady pod hasłem „pandemia”. Jak donosi GUS, w czerwcu przeciętna pensja wyniosła 5802,42 zł brutto, co oznacza, że równie przeciętny Kowalski, w ciągu roku ucieszył się z podwyżki w granicach 516 zł. Przeliczając to na ułamki, to niemal 1/10 jego wynagrodzenia!
„Widać, że płace nadrabiają okres pandemii, kiedy to - z uwagi na niepewność na rynku pracy - wzrost wynagrodzeń znacznie zwolnił. Rok wcześniej dynamika wynosiła zaledwie 3,2%” - pisze na stronie Konfederacji Lewiatan Monika Fedorczuk, ekspertka ds. rynku pracy.
Z drugiej strony jak wynika z badań ARC Rynek i Opinia, tylko 7% Polaków deklaruje, że pójdzie do szefa z prośbą o podwyżkę. Mało prawda? Owszem, ale ten wynik wcale nie bierze swojego źródła w strachu przed pandemicznymi zwolnieniami. Po prostu 93% pracowników albo podwyżkę dostało, albo doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że nawet jeśli jej nie dostanie, to zwyczajnie w świecie zmieni pracodawcę. I weź tu się pracodawco domyśl! Albo inaczej, przelicz dobrze raz jeszcze swój fundusz płac.
Ten sam klimat dało się odczuć na posiedzeniu Rady Dialogu Społecznego, która reprezentuje stroną rządową, pracodawców i związkowców.
Rząd powiedział: możemy podnieść płacę minimalną o 200 złotych do poziomu 3.000 zł. Pracodawcy, którzy zwykle w takich sytuacjach są bardzo ostrożni, niemal od razu powiedzieli „zgoda!”. Z kolei reprezentujący pracowników związkowcy, z niezadowoleniem przyjęli taką propozycję i nie zgodzili się na taki obrót spraw. To oznacza, że posiedzenie rady zakończyło się fiaskiem, a pod kwotą 3.000 złotych, strony nie przybiły stempla z napisem „zgoda”. Rząd najpewniej (choć nie damy sobie za to uciąć ręki, bo to polityka) przyjmie wyjściową stawkę 3 tysięcy złotych. Mniej niż zaproponował, nie może. Takie jest prawo.
Argumenty, w jakie uzbrojeni są związkowcy, ale też Twoi pracownicy drogi pracodawco, są bardzo mocne. Tylko w czerwcu odczyt inflacji sięgnął 4,4%. Drożyzna jest wszędzie. Ponadto, jeśli prowadzisz biznes np. w branży budowlanej, Twoi pracownicy widzą co dzieje się z cenami usług i… liczą na odzwierciedlenie takiego stanu rzeczy w wynagrodzeniu. Jeśli go nie będzie… no cóż. Licz się z problemami.
Zdaje się, że na froncie walk o ręce do pracy, pracodawcy nie grają do jednej bramki. Na rynku pracy pojawia się silny element konkurencji. Jak napisała wspomniana wcześniej Monika Fedorczuk z Lewiatana „Prawie 10 proc. wzrost pensji to efekt także niewystarczającej podaży pracowników. Z uwagi na starzenie się społeczeństwa liczba osób w wieku produkcyjnym kurczy się, a zasilenie tej grupy przez pracowników cudzoziemskich jest niewystarczające w porównaniu do potrzeb zgłaszanych przez przedsiębiorców. Wzrost płac jest czynnikiem zwiększającym rotacje pracowników - dla wielu z nich wyższa płaca jest istotnym elementem dla którego warto podjąć starania związane ze zmianą pracy”.
Co to może oznaczać w praktyce? Nie mniej i nie więcej niż to, że jeśli sam z siebie nie zadbasz o pracowników, z dużym prawdopodobieństwem „uwolnią się” na rynku pracy, a nowego zajęcia długo szukać nie będą.
Jesteśmy świadkami wojny nerwów. Niczym na giełdzie walczą byki z niedźwiedziami, tak zdaje się, że na rynku pracy trwa starcie optymistów z pesymistami. Ci pierwsi zakładają, że gorzej nie będzie – ci drudzy czekają na czwartą falę. Jeśli nadejdzie i uderzy z siłą porównywalną do trzeciej, scenariusz znów zostanie przełamany przez nagły zwrot akcji. Wyścig na wynagrodzenia z pewnością zostanie zahamowany.